Jak tylko pożegnałem chipsy i już drugi dzień daję sobie radę bez zerówek, wjechały gigantyczne problemy do rozwiązania. Spadek samopoczucia, złość, duże emocje aż proszą się o sprawdzone strategie kompensacyjne. Jednak gdy już choć trochę złapię dystansu, a nowe JA jest wzmacniane tymi małymi zwycięstwami, terrorysta powoli słabnie. Wie, że nie będzie łatwych ustępstw, a jego ataki z zaskoczenia są coraz mniej skuteczne.

O problemach i natrętnych myślach pisałem trochę wczoraj. Nie jestem jakimś wielkim przeciwnikiem myślenia o problemach – żeby była jasność: jeśli nie znajdziesz rozwiązania, problemy nie znikną. Trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której techniki, które tutaj proponuję, miałyby służyć wzmacnianiu wyparcia i zachowaniom typu „nic się nie stało”, z mantrą „pierdolnięty, zawsze uśmiechnięty” w tle. Chodzi raczej o to, aby się nie zadręczać szczegółami czy detalami konsekwencji albo niepowodzeniami w strategii wychodzenia z problemu, tylko skupić się na realizacji – krok po kroku. Na początku wymaga to przestrzeni do myślenia wolnej od lęku i przerażenia tym, co będzie. Chuj wie, co będzie. Wczoraj bałem się, że dostanę zjebę, a dostałem wsparcie i podziękowania. Dzisiaj martwię się, czy cały mój biznes nie upadnie, i tak w kółko.

Biegałem rano po lesie i myślałem, co z tym zrobić. Czy to faktycznie sytuacja bez wyjścia? Jak mogę odsunąć ją w czasie, aby znaleźć przestrzeń na rozwiązanie? Czy ktoś może mi pomóc? Czy można ten problem jakoś zdekonstruować? Jak i gdzie mogę działać? Czy konsekwencje już są i mnie obciążają, czy tylko się ich boję w przyszłości? Co najgorszego może się stać? Ciągłe zadawanie pytań jest strategią poszukiwania rozwiązania. Wczoraj nie miałem siły na nie odpowiadać. Dzisiaj rano, o poranku, robiąc swój trening w lesie w zielonej strefie – to temat do rozwinięcia: czym taki trening jest i co mi daje – znalazłem co najmniej kilka odpowiedzi na te pytania i kilka pomysłów, co można zrobić. Już dziś podejmę działania, aby zmniejszyć konsekwencje w przyszłości, a kto wie, może w ogóle do nich nie dojdzie.

I tylko takie myślenie oraz praca umysłowa na treningu mają przyzwolenie. Wpieprzanie chipsów, picie cukru i wymyślanie coraz bardziej dręczących scenariuszy „co to będzie” to droga do ich samorealizacji. Osłabiając siebie, wzmacniamy terrorystę. Terrorysta – no cóż, jeśli jeszcze tego sam nie wymyśliłeś, to Ci pomogę – tak, chce Cię zabić! Autodestrukcyjne zachowania mają setki form i postaci; część można sobie uświadomić, część nie. Gdy wszystkie te klocki zejdą się w jednym miejscu, można wpaść w niebezpieczny ciąg udręki i przytłoczenia. W tym wszystkim brakuje siły woli na powiedzenie „nie”, stres, który generuje trening, zaczyna się niebezpiecznie kumulować z ogólnym wolumenem przeciążenia i zamiast wspierających działań dostajemy kontrproduktywne.

Zatem ważna jest świadomość i koncentracja na sobie, na rozwiązaniach, na możliwościach, na swoim planie. Codzienne wzmacnianie się małymi sukcesami (pamiętamy, że ważne jest dziś – tak, właśnie dziś) jest niezwykle istotne. Nie doceniałem tego wcześniej, goniąc zawsze za „dużymi” sukcesami, jak udział w jakichś przejebanych zawodach, a umykało mi gdzieś to codzienne zmaganie. Zamiast korygować, jeździłem po wszystkim walcem, choć komunikaty są subtelne. Zamiast słuchać swojego organizmu, uciekałem w szablonowe rozwiązania, bezkrytycznie przyjmowałem serwowane przez autorytety metody, aż – co może być niebywałe, bo przecież nie jestem i nie byłem zawodowcem – doprowadziłem do całkowitego wypalenia i poważnej kontuzji.

Wyjście z tego stanu, z różnymi wahaniami amplitudy, trwa już drugi rok. Wahania się zmniejszają, efekty nabierają rozmiarów, a zaufanie do tego, co udało mi się skonstruować na potrzeby wyjścia z mojej wielkiej dupy, rośnie. Krok po kroku. Do przodu.